Brytyjski magazyn Metal Hammer przygotował specjalne wydanie z okazji 30. urodzin Metalliki we współpracy z So What!, oficjalnym kwartalnikiem publikowanym przez MetClub. Dzięki uprzejmości naszego czytelnika Adama ten wyjątkowy numer trafił w nasze ręce właśnie po to, by rozmowy z muzykami Metalliki przetłumaczyć dla Was. Po obszernym wywiadzie z Larsem Ulrichem pora na Roberta Trujillo. Basista Metalliki dzieli się szczegółami koncertów w Fillmore i ciekawostkami dot. organizacji tej wielkiej imprezy. Całość przetłumaczyły dla Was nasze czytelniczki, Karolina i Angelika. Dzięki dziewczyny!
Jaan Uhleshki: Kiedy zdecydowaliście, żeby świętować waszą 30. rocznicę w tak pompatycznym stylu?
Robert Trujillo: To Lars zainicjował ten pomysł. Pomyślał, że byłaby to świetna zabawa. Miał pomysł, który szczerze mówiąc (w tamtym czasie) wydawał się być zbyt daleko idącym. Wyglądało to tak: „Jak zamierzamy zgromadzić tych wszystkich artystów, aby przybyli tu i jamowali razem z nami?” To było wygórowane żądanie a zarazem wyzwanie, ale to była także jedna z tych chwil, kiedy czułem, że trzeba sobie powiedzieć: „OK, wskoczmy do tej wody i płyńmy. Nieważne jak jest zimna lub wzburzona, po prostu zróbmy to.” To był rodzaj podejścia do całej sprawy rocznicy.
Jeśli zastanawialibyśmy się nad tym zbyt dużo, pojawiłoby się zbyt wiele pytań, a my znaleźlibyśmy zbyt wiele barier, aby rozpocząć przygotowania. Godnym pochwały uważam fakt, że to było zadanie z rodzaju wszystko-albo-nic, a nam udało się sprostać tej odpowiedzialności.
JU: Uważasz, że to taka filozofia Metalliki: jeśli będziesz o czymś myślał za dużo wtedy po prostu nie wypali?
RT: Tak, z pewnością. Stajesz się przytłoczony i zaczynasz się bać tego, co ma dopiero nastąpić. W takiej sytuacji jak tu, kiedy masz do czynienia z ludźmi, którzy oprócz Metalliki są zaangażowani również w inne rzeczy, to zaczyna być pewnym wyzwaniem. Ale tak mają się sprawy w tym zespole, on zawsze podejmuje wyzwania. On atakuje. Odnosi się to do każdego aspektu naszego zespołu, czy to jest James i jego projekty z jego wykonywanymi na zamówienie samochodami, czy Kirk surfujący na wielkiej fali, która potencjalnie mogłaby go zabić – mimo wszystko on i tak to robi!
Tak wygląda ogólna atmosfera i podejście, z jakim Metallica dokonuje wielu rzeczy. Jednak za każdym razem nam się udaje. Czasami to wymaga włożenia więcej wysiłku przez innych i wyciągnięcia którejś osoby z problemów lub przejęcia roli w danej sytuacji. Dzięki temu, że jest wśród nas to zrozumienie, zawsze znajdziemy wyjście z trudnej sytuacji.
JU: Jesteś w Metallice już 9 lat. Kiedy przekonałeś się, że ta metoda to również twój życiowy sposób robienie wszystkiego?
RT: Na początku, to chyba nie było dla mnie zbyt proste, aby wstąpić do zespołu, który istniał od tak wielu lat. Nie od razu wczuwasz się w sytuację i czujesz się jakbyś był częścią zespołu i rodziny. Ale oni definitywnie od samego początku robili wszystko, co było w ich mocy, abym poczuł się dobrze. To było wręcz surrealistyczne. Mieli takie podejście: „Jesteś teraz w zespole, będziesz częścią tego zebrania razem z nami.” Nigdy wcześniej nie byłem częścią żadnego zgromadzenia. To znaczy, z Mikem Muirem byliśmy współpracownikami, szczególnie w Infectious Grooves, ale Suicidal (Tendencies) miało się trochę inaczej ze spotkaniami. Pamiętam jak mój wielki przyjaciel Rocky George chciał skopać mi tyłek na spotkaniu o pisanie piosnek na jeden z albumów. To działo się w moim domu w Venice. Powiedziałem mu wtedy: „Cholera, stary wyluzuj!”. Mike Muir i Mike Clark musieli mnie wtedy ochronić. Rocky jest duży i silny, i potrafi się porządnie wkurzyć! Pobiliśmy się kilka razy, ale wciąż uwielbiam tego człowieka. W rzeczywistości, pewnie nie byłoby mnie tutaj z ‘Tallicą, gdyby nie Mike Muir, Rocky i Clarky S.T.
httpvh://www.youtube.com/watch?v=nxcJW6bs5os
Nie miałem żadnych spotkań z Ozzym. Nawet nie myślę, aby on chodził na własne spotkania… Haha! Ozzy rządzi! I nagle, największy rockowy zespół na świecie chce, abym był częścią ich zgrupowania. Ci faceci naprawdę chceli, bym był częścią ich zespołu i ich rodziny, a ja doceniałem to od początku. Zawsze dokładali starań, aby sprawić, bym czuł się swobodnie, a teraz minęło już 9 lat i to rodzaj stopniowego procesu, ponieważ ja nie chcę przekroczyć twórczo mojej granicy. Wiem, że Lars i James są bardzo, bardzo związani ze sobą i należy to zrozumieć. To bardzo ważne, abyś im nie przeszkadzał. Kiedy siedzisz z nimi na podłodze i piszecie razem piosenki, jedną z kluczowych rzeczy jest to, aby pozwolić im nacieszyć się sobą. Czasami to piękna rzecz, a czasami to trochę jak zawody w przeciąganiu liny, mimo wszystko to coś jest szczególne i ważne dla procesu tworzenia. Ale jak powiedziałem, oni szanują mnie i moje uwagi, więc kiedy uważam to za stosowne i upewniam się, że nie stanowi to dla nich przeszkody staram im się coś podpowiadać.
JU: Chciałabym teraz poruszyć temat przebiegu i logistyki związanej z organizacją 30-lecia.
RT: Wiem, że brzmi to dziwnie, ale my naprawdę wycofaliśmy Garage Inc. Odeszliśmy lekko od normy zapraszając Roba Halforda, co uważam za niesamowite. Ale jestem zdania, że materiał z Garage Inc. zainspirował plan gry, wtedy to poszło też w innych kierunkach, co było superfajne. Zaangażowaliśmy się również w inne rzeczy, np. w cztery piosenki, które nie były do tej pory wypuszczone na rynek, a później pomysł na granie instrumentalnego numeru każdej nocy. Od tego momentu wszystko zaczęło rozkwitać.
JU: Granie, z którymi gośćmi sprawiło ci najwięcej radości?
RT: Byłem bardzo podekscytowany graniem z Robem Halfordem. To sprawiło, że na mojej twarzy pojawił się uśmiech, a były ku temu powody, ponieważ Metallica zagrała z nim „Rapid Fire” w Miami w 1994r. Ja też tam byłem! Co prawda nie byłem wtedy w Metallice, ale byłem tam z Suicidal Tendencies i był to ostatni występ podczas letniej trasy ’94. Pamiętam, jak słyszałem to zza kulis. Jego granie z nami było świetnym pomysłem, ponieważ początkowo zamysł był taki, aby był to ktoś, kogo piosenki Metallica nagrała lub nagrała z nim. Występ z Marianne Faithfull też był świetny. Patrzysz w jej oczy i wiesz, i nie mówię tego w negatywnym kontekście, ale wiesz, że ta kobieta dużo widziała i dużo przeżyła. Teraz, ona wydaje się być osobą dosyć spokojną, która cieszy się bieżącym etapem swojego życia wciąż będąc kreatywną.
Lubiłem spotykać się tam z Lou Reedem, chociaż wiem, że to wyglądało trochę jak gra w przeciąganie liny między naszymi fanami a Lou, ale jednak to było super, po wspólnej pracy z nim najpierw w Europie, a później w Stanach i w Fillmore.
JU: Miałeś wrażenie, że fani Metalliki faktycznie niedostatecznie go docenili? Każdy zdawał się zrzucać winę za Lulu na Lou Reeda, a nie na Metallikę.
RT: To nie takie proste, kiedy jesteś wokalistą prowadzącym, jakim był Lou, wywierano na nim dużo presji, ponieważ wszyscy nasi fani popierają Jamesa. To zaskakujące; mam na myśli, że to dobrze świadczy o Jamesie, gdyż Lou jest tak silną osobowością i tak wpływowym artystą. Co do fanów to wygląda tak: „Nie obchodzi nas [Lou], my chcemy Jamesa!” To było dosyć gwałtowne, ale jednocześnie uważam, że to smutne. Mam nadzieję, że z czasem nasi fani, szczególnie ci, którzy tego nie doceniają, zrozumieją jak dużo Lou zrobił dla rock and rolla. Dużo z tego, co dzieję się teraz w muzyce współczesnej, w muzyce alternatywnej, miało swoje źródło w Velvet Underground, więc mam nadzieję, że zauważą tę zależność i będą go bardziej cenić. Z pewnością dużo siły Lou zawiera się w jego tekstach, a zawsze przyjemnie jest odkrywać nowe rzeczy, otworzyć swój umysł i poszerzać horyzonty. To jest właśnie to, co Lou zrobił dla nas jako dla zespołu. Myślę, że przygotował nas lepiej na przyszłość, i samo to wystarczy, aby darzyć go szacunkiem. Dla niektórych osób był to po prostu niezbadany teren i nie każdy był w stanie to osiągnąć. Ale dzięki temu, że my byliśmy tego częścią, żyliśmy tym, i był to dla nas odpowiedni czas, w naszym przypadku miało się to trochę inaczej. Część fanów odnosi się do tego tak: „no wiecie chłopaki, nie podoba nam się jego głos”. Cóż, wybaczcie, Lou jest ikoną, żyjącą legendą, punkiem, poglądem na życie i skrajnością!
httpvh://www.youtube.com/watch?v=AtVFHaPD1Ng
JU: Jednym z najważniejszych momentów było to, kiedy na scenę weszli Ozzy Osbourne i Geezer Butler. Od kiedy byłeś w zespole Ozzy’iego, czy masz wrażenie, że nie wprawia cię on w taki zachwyt jak innych ludzi?
RT: Pomimo wszystkich tych lat spędzonych z Ozzym, wciąż czuję przed nim respekt. Wystarczy, że pomyślisz, o tym, co przeszedł i czego doświadczył. To imponujące, a jedyne, co możesz zrobić to poczuć płynącą on niego energię. On jest niesamowity. Kiedy mnie pytał: „Idziesz do mnie do domu? Wpadniesz coś zjeść?” lub o coś podobnego, ja zawsze odpowiadałem: „Och, Boże, nie mogę, to byłoby dziwne. Nie mogę spędzać czasu z Ozzym, jest zbyt odjazdowy.”
Więc, przez siedem lat, kiedy z nim pracowałem, za każdym razem, kiedy byłem w jego otoczeniu, wciąż miałem wrażenie, że żyję jakby we śnie, z powodu tego, kim jest. Cholera, byłem nieśmiały! Chociaż, właściwie teraz to mógłbym z nim gdzieś wychodzić.
W każdym razie, kiedy Ozzy przyszedł na soundcheck z Geezerem, było naprawdę intensywnie, gdyż wszyscy byli bardzo zmęczeni. Mieliśmy za sobą pięć godzin prób i soundcheck, a musisz pamiętać o tym, że noc wcześniej mieliśmy ten wielki występ, a tu nagle, gdy jesteś na próbie, otwierają się drzwi, i masz przed sobą Sabbath a ty nie masz w tym momencie tej energii do przekazania innym. Było to trochę smutne, gdyż ci faceci są legendą i normalnie robilibyśmy salto do tyłu ze szczęścia, że tam jesteśmy.
Pamiętam, jak James siedział na podwyższeniu dla perkusji, podniósł na nich wzrok i powiedział: „ O, cześć chłopaki”. W żadnym wypadku to nie była oznaka braku szacunku, lecz dosłownie była to oznaka zmęczenia. Myślę, że wszyscy doszliśmy do kresu naszych możliwości. Dobrze, że Ozzy był bardzo zagorzały, miał mnóstwo energii i samodzielnie poradził sobie z nami na próbie, która trwała ok. godziny. Następnie, kiedy weszliśmy na scenę, poradziliśmy sobie doskonale. Wracając do udzielania się towarzysko, odnajdowania się w różnych sytuacjach i radzenia sobie z problemami oraz szukania sposobu, aby coś zadziałało – to dokładnie to, co musieliśmy wtedy robić. I osiągnęliśmy sukces. Ale oprócz tego, czasami zdarza się też tak, że po prostu siedzisz i obgryzasz sobie paznokcie, bo jesteś tak podekscytowany tym, że jesteś ze swoimi idolami. Lecz później wracasz do rzeczywistości i mówisz sobie: „musimy przyspieszyć i zrobić to porządnie”.
httpvh://www.youtube.com/watch?v=Ni1fIMQo8VQ&feature=plcp
JU: Opowiedz mi o tym jak chwyciłeś za mikrofon, kiedy na scenę weszli Geezer z Ozzym, mówiąc: „To jest mój bohater, to jest bohater Cliffa Burtona, to jest bohater Jasona Newsteda”. Jak się z tym czułeś i czy zdarzyło się tak jeszcze raz podczas tych czterech występów?
RT: No wiesz, tak, zrobiłem tak samo z Jerrym Cantrellem. Staraliśmy się w pewien sposób przyspieszyć pewnych wykonawców i powiedzieć coś miłego, byłem wybrany z Jerrym, ze względu na naszą wspólną przeszłość. Oraz z Geezerem, który wyszedł na scenę zaraz za nami. Mam na myśli, że to była chwila. To musiało się stać. Oczywiście, jesteśmy basistami, ale oprócz tego to wygląda tak- uwierz mi. Geezer nie jest cichym bohaterem. To znaczy, tak wiele ludzi go szanuje i kocha , i nie tylko jest on basistą, ale także napisał wiele tekstów piosenek. Jest ważną osobistością jednocześnie nie rzucając się w oczy. Należy to powiedzieć i oznajmić światu, że ten gość jest bardzo szczególny i są tu ludzie, którzy też go uwielbiają.
JU: Chłopaki, a mieliście jakieś after-party? Bo widząc wasz harmonogram i to, że musieliście być przygotowani na drugi dzień i mieliście tylko kilka wolnych dni od pracy pomiędzy [występami], były jakieś imprezy?
RT: Lars i ja byliśmy jedynymi imprezującymi osobami. James zazwyczaj wychodził dość wcześnie. Oczywiście, kiedy gdzieś wychodzisz, wymieniasz parę uścisków z ludźmi, przytulasz się z nimi, widzisz się z kimś z twojej rodziny lub przyjaciół. Jednak zwykle jesteś dosyć wyczerpany. Nie było żadnego ostrego imprezowania, to na pewno. W moim przypadku to nie wchodziło w grę. Kiedy schodziliśmy ze sceny, wciąż byłem zestresowany z powodu następnej partii piosenek, tym jak się z nimi uporam oraz tym czy jestem dobrze przygotowany do następnego występu.
Kiedy Lars zaczął z nami o tym rozmawiać, natychmiast zrozumiałem, że mam przed sobą mnóstwo pracy. Mieliśmy mnóstwo pracy przed NAMI, ale jednocześnie miałem mnóstwo pracy przede MNĄ. Chodzi mi o wykonywanie takich utworów jak: „The Call of Ktulu”, „Orion”, czy granie „To Live Is to Die” po raz pierwszy w życiu… to są ekscytujące chwile. Chcesz wykonać to najlepiej jak potrafisz i chcesz dać z siebie wszystko ludziom, którzy to oglądają. Dokładnie w takiej sytuacji byłem i dlatego była to wielka możliwość, cała ta muzyka, i to jak osobiście sobie z tym poradzę. Wszyscy ci faceci grali to już wcześniej, nagrywali to. Ale nie ja. Nigdy nie grałem, ani nie wykonywałem niektórych utworów. To było wygórowane żądanie i wyzwanie, a ja naprawdę chciałem mieć pewność, że będzie to porządnie wykonane. Nawet taka piosenka jak „Tuesday’s Gone” [Lynyrd Skynyrd]. Nigdy wcześniej jej z nimi nie grałem, ale wiedziałem, że jest dla nich szczególna. Wróciłem nawet do oryginalnej wersji albumowej, żeby zobaczyć jak wyglądały partie basowe w oryginale.
Zacząłem pracę nad tą piosenką miesiąc wcześniej w spokojny, opanowany, zrównoważony sposób wychwytywałem bas i grałem całą piosenkę rano. Ponownie wyłapywałem partie basowe, i grałem całą piosenkę po południu. Robiłem to jeszcze późno w nocy. Potem wstawałem rano i ponownie robiłem to samo. Po prostu chciałem, aby ten utwór był częścią mnie, po to, gdy wejdziemy na scenę z tymi bardzo szczególnymi ludźmi, potężnymi ludźmi, żebym znał swoją końcówkę. Chciałem poczuć tę chwilę i tę piosenkę i nie martwić się tym, jakie jest następne przejście. Było ponad 75 kawałków i wiadomo, że nie dało się tak postąpić z każdym, ale robisz, co w twojej mocy.
JU: Na jakie inne utwory oprócz „Tuesday’s Gone” zwróciłeś szczególną uwagę?
RT: Na „To Live Is to Die”. Bardzo chciałem wczuć się w ten utwór. Z pewnością bardzo starałem się zagłębić do kilku oryginalnych riffów składanki „Mercyful Fate” i wydawało mi się to możliwym, że Mercyful Fate mogliby wejść na scenę i powiedzieć: „Czekajcie chłopaki. Tę część powinno się zagrać tak…”, ponieważ zdałem sobie sprawę, że niektóre części różniły się od siebie. Metallica bierze utwór i stawia na nim swój stempel, a często oznacza to wprowadzenie zmiany w jakimś fragmencie, zmianę jednej czy dwóch nut. Ale chciałem żebyśmy byli przygotowani na wypadek gdyby inny zespół o tym wspomniał.
httpvh://www.youtube.com/watch?v=24B-mCxj4gQ
JU: Kiedy zacząłeś przygotowania do występów?
RT: Zacząłem miesiąc wcześniej. Wszyscy byli na wakacjach, a naszym celem było rozpoczęcie pracy nad czterema nowymi piosenkami. Odłożyliśmy sobie na bok kilka dni, aby skoncentrować się nad nowymi piosenkami zanim skupimy się na materiale na Fillmore. Pamiętam jak wszyscy wrócili z Hawajów, czy gdziekolwiek wtedy byli i nie potrafili zagrać tych piosenek, na szczęście ja się ich nauczyłem. Wydaje mi się, że to Lars powiedział: „no, więc, James, potrafisz zagrać tą piosenkę? A wy, chłopaki, potraficie zagrać tą piosenkę?” Wtedy James odpowiedział: „Nie. Nie za bardzo. Od tego jest tu Rob.”
JU: Porozmawiajmy o nowych piosenkach. Nawet nie wiedziałam, że ona istnieją.
RT: Uzgadnialiśmy coś o jednej z piosenek, już nie pamiętam której, i wtedy natychmiast odparłem: „Wow, są cztery kawałki? I są cztery noce? Dlaczego nie zagramy po jednym na występ?” Skończyliśmy na słuchaniu ich i podobały nam się, ale tym samym zdawaliśmy sobie sprawę, jakie poważne zadanie mamy przed sobą, gdyż nie są one proste. Jest pomiędzy nimi pewnego rodzaju zgodność. Dużo się w nich dzieje, jest dużo riffowania, jest dużo przejść, więc było to dla nas wyzwaniem. Dlatego właśnie, ustaliliśmy sobie ścisły tydzień czy coś koło tego, żeby dokładnie przerobić ten materiał, samo ćwiczenie tych czterech utworów było nie lada zadaniem. To było świetne, ponieważ skończyliśmy na decyzji o wydaniu ich na płycie po występach w Fillmore.
JU: Więc nie mieliście zamiaru wydać ich od razu po skomponowaniu? Do czego właściwie były przeznaczone te piosenki? Były po prostu czterema nowymi piosenkami, nad którymi pracowaliście, czy czymś więcej?
RT: Tu było tego piękno. Jak wiesz, te ścieżki pozostały z oryginalnego składu piosenek na Death Magnetic. To nie tak, że one nie były tak świetne albo tak dobre jak reszta (z Death Magnetic), tak po prostu czuliśmy- mam na myśli na przykład piosenkę „Shine”, która nawet nie była skończona („Shine” to tytuł roboczy „Just a Bullet Away” – red.) Było trochę problemów z tekstem piosenki i mieliśmy zamiar spróbować go przerobić, ale nie było już na to wystarczająco dużo czasu. Mieliśmy poczucie, że piosenki wybrane na Death Magnetic stanowiły pewnego rodzaju całość, a reszta z jakiegoś powodu już nie. To nie było tak, że docenialiśmy je mniej lub więcej. One były drzemiącymi arcydziełami, stały z boku. Wspaniale, że znaleźliśmy sposób, aby zaprezentować je światu, ponieważ szczerze mówiąc, nawet nie myśleliśmy o tym materiale, z wyjątkiem tego jednego dnia, kiedy pojawił się z okazji występów na 30-lecie.
httpvh://www.youtube.com/watch?v=pv7iFy4GNfg&feature=relmfu
JU: Porozmawiajmy o kilku osobach, z którymi już nie pracujecie, ale jednak ich zaprosiliście: Bob Rock, Jason Newsted i Dave Mustaine, to ludzie, którzy powinni tam być, ale, z którymi mogłoby być trochę niezręcznie. Mieliście jakieś wątpliwości zapraszając tą trójkę do wzięcia udziału [w obchodach 30-lecia]?
RT: Nie, nie, nie do końca. Oczywiście zebraliśmy się razem z pytaniem: „Jak się z tym czujemy?” To jakby spytać Kirka, jaki ma stosunek do Dave’a?” Jako zespół zawsze się zastanawialiśmy: „jaki mamy stosunek do Jasona?” Wiesz, co, ja mam opanowane podejście. Jason był w zespole przez 15 lat, to niezaprzeczalne i ludzie go kochają. Obecność Jasona jest konieczna. To jest zupełnie oczywiste. Podobnie sprawa się miała z Bobem, mam na myśli to, że Bob grał na basie na St. Anger . Był producentem. Był członkiem drużyny i do pewnego stopnia wciąż nim jest. Wierzę, że każdy, kto był tak związany z zespołem powinien tam być. Nie wiem nic o innych ludziach, ale jak dla mnie Dave Mustaine odcisnął swoje piętno na zespole. Ale rzeczywistość jest rzeczywistością, ale może ja, będąc młodszym członkiem zespołu, widzę to z trochę innej perspektywy. Dave był częścią tego kreatywnego wszechświata i pomagał w ustalaniu dźwięku.
JU: Jak zdecydowaliście o tym, które dwie piosenki Jason będzie wykonywał każdej nocy?
RT: Cóż, tą kwestię pozostawiliśmy jemu. To był naprawdę jego wybór, i piosenki, które on wybrał.
JU: Na ile daliście mu swobody do zagrania jego części? Dopasowaliście swoją grę do jego? Jak to właściwie poszło pod względem emocjonalnym, metafizycznym czy muzycznym?
RT: Zasadniczo, to był powrót do ceremonii Rock and Roll Hall of Fame i grania „Master of Puppets”. “Sandman” jest dosyć prosty, za to w piosence typu „Master of Puppets”, gdzie dużo się dzieje na raz i jest tam mnóstwo możliwości, wymyśliliśmy pewne sekcje. Jason mógłby grać coś bardziej melodyjnego, co i tak miał w planach, a ja zagrałbym coś, co stanowiłoby raczej fundament piosenki, coś w moim stylu. Wszystko wydawało się działać bardzo dobrze. Myślę, że taki ogólny klimat tego, co robimy, kiedy gramy coś razem.
Jeśli on gra pośrodku gryfu, ja mogę zagrać trochę niżej albo ktoś może zagrać trochę wyżej, tak żeby się dopasować. To dosyć łatwe. Spotykamy się, stajemy naprzeciwko siebie, sprawdzamy parę rzeczy i ustalamy: „OK, ja zrobię to a ty zrobisz tamto i damy sobie radę”.
httpvh://www.youtube.com/watch?v=lRaPokkjWTE&feature=plcp
JU: To nie tak, że ty byłeś tą „drugą kobietą”. Jason odszedł na własną prośbę…
RT: Inną sprawą było, kiedy jeździłem w trasy koncertowe z Metalliką będąc w Suicidal Tendencies. Jason zawsze miał bardzo, bardzo, bardzo dobre stosunki ze mną, zwykł nosić T-shirty z Infectious Grooves i szanowaliśmy się nawzajem. Prawdopodobnie w tamtym czasie komunikowałem się więcej z Jasonem niż z innymi członkami zespołu, więc już wtedy istniał jakiś związek i wykształcił się pewien stopień szacunku zanim nawet zacząłem być zaangażowany w działalność Metalliki.
Kiedy jest teraz z nami w tej sytuacji, zachowuje się bardzo w porządku. I z pewnością jest wielu graczy, którzy potrafią dostosować się do sytuacji. Nazywam to dopasowywaniem się, no wiesz, ustalenie „to jest moje terytorium”. W tej sytuacji mogę szczerze przyznać, że nie było czegoś takiego, patrząc na wszystkich ludzi, którzy byli razem z nami, jak na całość, nie było żadnego ego.
JU: Uważam, że jeden facet był niesamowity, a był nim Mark Osegueda z Death Angel.
RT: Mark jest wojownikiem. Znam go od wielu, wielu lat i zawsze daje z siebie 100%. Jest wierny swoim korzeniom. Mówiąc to mam na myśli, że jest wierny swoim korzeniom tutaj w Bay area. Widziałem go robiącego inne rzeczy, ale jeśli chodzi o Death Angel to on sam stawia sobie wyzwania, ale robiąc to wciąż zachowuje styl. Jest wspaniały, on na serio kocha to, co robi, jest podekscytowany i napędzany ich własną muzyką, ale także tym, co robi Metallika i ma wobec nas dużo szacunku.
JU: Tak, a jego włosy są tak świetne jak twoje.
RT: On ma nawet lepsze włosy. To jest skrzyżowanie moich włosów i Mike’a Bordina.
JU: Powiedz mi, jak wyglądał twój rozkład zajęć przed występami?
RT: Właściwie to przychodziłem do HQ jako pierwszy i zaczynałem pracę powiedzmy o 10.30 rano a potem zazwyczaj musieliśmy być na soundchecku o 13.00. W rzeczywistości to były próby. Zostawałem na miejscu, ponieważ doszedłem do wniosku, że jeśli chciałbym wrócić do hotelu i odpocząć przez godzinę to i tak utknę w korku i prawdopodobnie będę tam tylko przez 20 minut a potem będę musiał z powrotem wrócić do studia. Dodatkowo czułem potrzebę zostania tam. W piwnicy mieliśmy jam room, więc mogliśmy zejść na dół, a jeśli miałeś jakieś pytania dotyczące materiału, albo chciałeś sobie coś powtórzyć też mogłeś się tam udać. Pamiętam noc, kiedy graliśmy „Tuesday’s Gone”, wyglądało to jakby kilku gości chciało to przećwiczyć a wszyscy byli jakby opuszczeni, a James powiedział: „moglibyście to pokazać Jimiemu Martinowi”, ponieważ Jim nie mógł przeprowadzić soundchecku. Reakcja była mniej więcej taka: „tak, doskonale”. Skończyło się na tym, że piosenkę zagrałem z Jimem i Pepperem [Keenanem], następnie doszedł Jerry [Cantrell] i zagraliśmy z nim. Nie mieliśmy perkusisty więc koniec końców zagraliśmy z zespołem o nazwie The Soul Rebels z Nowego Orleanu.
JU: Prawdę mówiąc, byli dość dobrzy.
RT: Byli świetni, mieli takie małe bębny a jeden z nich, myślę, że był to któryś z werblistów, wskoczył i zagrał partię Larsa. To jest naprawdę zabawne, bo nie możesz sobie wyobrazić dwóch bardziej przeciwnych biegunów. Mam na myśli to, że ten koleś waży jakieś 140 kg, naprawdę wielki czarny gość. Tak czy inaczej ćwiczyliśmy z nimi i było spoko.
Mi chodziło tylko o to żeby zostać w The Fillmore, ogarnąć i wchłonąc to wszystko, i nie opuścić tego miejsca dopóki nie skończymy.
Zwykle przed koncertem rozciągam się. Mamy fizjoterapeutę, który z nami pracuję i pomaga, kiedyś mieliśmy też kręgarzy. Myślę, że w naszym wieku, żeby sprostać wymaganiom fizycznym, ważne jest żeby się rozciągać i rozgrzewać. Wkręca cię to w klimat koncertu. To część procesu, kolejny etap dla nas. Czasem trochę improwizacji w pokoju na dole i później uderzamy na scenę. Nie było zbyt wiele czasu na to wszystko. Dlatego zostałem.
JT: Brzmi sensownie. A co z Twoim improwizowanym solo z Apocalyptiką, kiedy mieli problemy techniczne? Było to przygotowane, czy jak to się odbyło?
RT: Mówisz o popularnym solo Cliff’a Burton’a z pierwszego albumu ”(Anesthesia) – Pulling Teeth.” OK. Cóż, zapowiadają Apocalyptikę i wbijamy na scenę. Rozglądam się dookoła i widzę stos efektów i kabli , wyglądało to jak ośmiornica. I przestery. Wszystko należało do zespołu. Nic nie było podłączone do prądu. Wszyscy po prostu siedzą, generalnie doszło do tego chyba dlatego, że był to nasz pierwszy wieczór i nie byliśmy przygotowani na ten moment, kiedy ten akustyczny zespół, te akustyczne instrumenty z ogromnymi pedałami i całym tym szaleństwem, miały zaatakować scenę. Nagle stało się, zostają zapowiedzeni a ich sprzęt nie jest gotowy. Więc staliśmy tam co najmniej 20 min. Nie wiem czy to widziałeś, ale była to długa droga.
httpvh://www.youtube.com/watch?v=aoNQubzqspA
JU: Było dziwnie, ale nie zdawałem sobie sprawy, że trwało to tak długo.
RT: To było jakieś 25 min, James robił świetną robotę, nie zrozum mnie źle. Opowiadał żarty, poszedł z falą i duchem tego co się działo. Ale doszło do momentu kiedy było nieprzyjemnie. Powiedziałem ”o boże, słuchaj, może lepiej coś zagram”. Zdecydowałem, że jeśli mam coś zagrać to musi to być solo Cliffa. Patrzę i widzę Raya Burtona, Mike’a Bordina, który był jego najlepszym przyjacielem. Pomyśłałem ”To jest ten czas.” i zacząłem grać, a mój techniczny Zach Harmon nacisnął na wah, cokolwiek tam miał i stymulował dźwięk i wibrację, i jakoś poszło. Dla mnie było to interesujące, grać coś tak specjalnego przed ojcem tej osoby, wydawało się, że jest to odpowiedni moment ze względu na to, co się działo.
Mogłeś zobaczyć miny na twarzach Apocalyptyki. Gdybym wiedział wcześniej, że będę grał ten kawałek, sytuacja wyglądałaby inaczej. Ale czasem te najlepsze rzeczy są niezaplanowane. Wydawało się, że to był odpowiedni moment.
JU: Nie, to było całkiem niezłe. No i to, że jego ojciec tam był. Wiesz co jest szalone? Choć wiem tyle o Mike’u i znam go, nie miałam pojęcia, że on i Cliff byli najlepszymi kumplami.
RT: Tak, tak.
JU: Wow, szaleństwo. A zatem moje ostatnie pytanie brzmi: czy masz kiedykolwiek wrażenie, że Cliff jest w pobliżu?
RT: Cóż, wiele razy. Czasem siedzę w studio do późna, właściwie bardzo często i pracuję nad jakimś kawałkiem Cliffa. Rozpracowuję jego partie albo próbuje coś polepszyć i kiedy mówię ”polepszyć” mam na myśli ogarnąć jego technikę. Ale był moment w okresie Death Magnetic, kiedy naprawdę zacząłem próbować ogarniać to co robił Cliff jako muzyk i bardziej analizować jego partie i technikę. Były też czasy kiedy patrzyłem na ilustrację, bo ludzie, jak wiesz, często robią plakaty na koncertach na całym świecie i mamy je w naszym studio. Na kilku z nich jest Cliff. I tak pracuje nad tymi partiami, jest 2:30 nad ranem, patrzę w górę i widzę jak się na mnie gapi i wydaje się, że mówi coś w stylu ”Dobra robota.” albo ”Co ty wyrabiasz?”. Może to tylko ja i to co mam w głowie w takim momencie, ale jest to interesujące. Mówiłem już trochę o tym. Właściwie wspomniałem o tym w The Fillmore. Przebywałem u Mike’a Bordina zawsze kiedy byłem w Bay Area i oczywiście kiedy przechodziłem przez przesłuchania czy próby Metalliki, zatrzymywałem się u niego. Byłem w jego pokoju dla gości i miał tam to zdjęcie Cliffa opierającego się o autokar, w kapeluszu i ze swoim basem Aria. A ja pracuję nad kawałkiem Metalliki, szczególnie nad starszym materiałem. I znów jest druga nad ranem i jestem na wpół przytomny, próbuję przez to przebrnąć czując napięcie, żeby się nauczyć tych kawałków i zebrać z tymi kolesiami, mieć jakiś wpływ i coś pokazać. Bo to ja jestem tym nowym i tak patrzę na to zdjęcie a tam on, prosto w moją twarz. I wtedy uderza mnie i chyba nawet to powiedziałem, dosłownie ”Nie zawiodę cię. Zrobię co w mojej mocy, najlepiej jak potrafię, dla ciebie”
JU: Czy wiedziałeś w tym momencie, że dostałeś tą robotę?
RT: Niech się zastanowię, właściwie, to było kiedy przygotowywałem materiał. Dosłownie pierwszy tydzień, pierwszych kilka dni po tym jak dostałem pracę, więc tak.
JU: Muzyka to wibracje, a interakcje między ludźmi odbywają się na pewnych częstotliwościach.
RT: Coż, interesujące jest to, że ostatecznie często spotykam się i poznaję ludzi, i zostają moimi przyjaciółmi. Być może początkowo nie mam z nimi takiego kontaktu jak Mike Bordin. Był jednym z moich ulubionych perkusistów na całej planecie. Nie znałem go, spotkałem go tylko przelotnie, chyba na jakimś festiwalu w Niemczech. Nagle gram w zespole Ozzy’ego i nadmieniają o Mike’u wchodzącym na pokład. Czyż nie jest to dziwne? Jeden z moich ulubionych perkusistów tamtych czasów. Później gramy razem w zespole Ozzy’iego i zostajemy świetnymi przyjaciółmi, a później nagle Metallika mnie przesłuchuje i zatrzymuję się u niego w domu.
Bardzo często opowiadał mi historie o ich przyjaźni, niekoniecznie te związane z muzyką. No chyba, że coś w stylu ”kiedy Cliff i ja zobaczyliśmy razem Black Sabbath”, albo UFO czy cokolwiek, bo chodzili razem na te wszystkie koncerty. ”Widzieliśmy Sex Pistols czy Misfits.” Zatem w dużej mierze moje przywiązanie do Cliffa czy szacunek poza Metalliką pochodzi właśnie od Mike’a Bordina, bo to on zawsze dzielił ze mną te historie, ale także opowiadał o wpływach jakie mieli i w jaki sposób przeobraził Cliff’a. Czy to był Misfits czy bardziej alternatywny punk, bo Mike naprawdę w tym siedział, a Cliff był jak gąbka. Na tym polegało piękno Cliffa: jego dychotomia, jego dwie strony, kiedy to jest głęboko zakorzeniony w klasycznych rzeczach a ponadto ma tę niezwykłą chęć na punkowe zachowanie i technikę.
A w samym środku jego uduchowienie i niechlujność, które sądze, że pochodziły od Skynyrd i może nawet z zespołów jak Humple Pie czy Mott the Hoople.
JU: To, co ja pamiętam o Mike’u Bordinie to to, że obchodzi urodziny wtedy co Jimi Hendrix.
RT: Jest naprawdę świetnym przyjacielem. Jest ojcem chrzestnym mojego syna. Przyjechał do Francji – moja żona jest z Francji i poszli na chrzest. Jednak jest to coś co się rozwijało przez lata, a ja jestem w zespole od ponad 9 lat. Nadal jesteśmy przyjaciółmi. Ostatnio zjedliśmy razem śniadanie i spędzaliśmy wspólnie wolny czas, tak długo jak tylko mogliśmy. Ale dołączając do Metalliki stajesz się naprawdę zajęty!